Ha! Jesteśmy. Dotarliśmy do Końca Świata, czyli miasteczka Ushuaia. Udało nam się, coś w co nie wierzyliśmy, że się uda wjeżdżając do Am Południowej. Zresztą nie zamierzamy ukrywać, że przyjechaliśmy tu tylko po to aby chwalić się, że tu dotarliśmy i móc mówić, że przejechaliśmy Ameryki od Alaski po Ziemię Ognistą :)
Na początku, sprawnie dwoma podwózkami pojechaliśmy z Calafate do Rio Gallegos. Ponieważ wszyscy kierowcy, od początku naszej podróży, przekonują nas żebyśmy pytali na stacjach benzynowych kierowców ciężarówek o podwózkę, tak właśnie postanowiliśmy zrobić (chociaż nie lubimy tego, wolimy jak ktoś naprawdę chce nas zabrać i się po nas zatrzymuje, niż na siłę przekonywać kogoś że jesteśmy świetnymi kompanami podroży).
Rano na stacji benzynowej, zastaliśmy grupę kierowców ciężarówek, z których jeden zgodził się nas zabrać aż do Ushuaia. Niestety na stacji nie było benzyny dla ciężarówek i trzeba było czekać na cysternę, która miała przyjechać w nieokreślonej przyszłości, wtedy po zatankowaniu, kierowca obiecał nas zabrać. Na dworze zimno, wiatr jak zwykle więc skusiła nas perspektywa czekania na benzynę i naszego kierowcę na ciepłej stacji z wi-fi, odpaliliśmy laptopa i bezczelnie czekaliśmy sobie na gotowe. I to był błąd, po paru godzinach, gdy przyjechała benzyna nasz umówiony kierowca powiedział że coś tam musi naprawić parę metrów dalej po czym odjechał w siną dal zostawiając nas oniemiałych ze zdziwienia. Najpierw nie mogliśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, potem ogarnęła nas wściekłość że tak się załatwiliśmy a potem to już tylko można się było śmiać z własnej głupoty. Gdy już ochłonęliśmy wróciliśmy do naszej tradycyjnej metody i złapaliśmy stopa do wylotówki na Ushuaia. Pogoda w tym czasie zupełnie się zepsuła, powoli zaczynało robić się ciemno więc bez złudzeń idąc wzdłuż drogi czasami machaliśmy na samochody, ale tak naprawdę to już bardziej rozglądaliśmy się za hotelem (to byłby rekord przejechać przez cały dzień z centrum miasta na peryferia).
I jak zwykle ratunek przyszedł w ostatniej chwili, sporo dalej na drodze zatrzymała się ciężarówka, której kierowca zaczął mrugać światłami i machać jakąś szmatą więc uznaliśmy, że to chyba dla nas :) I rzeczywiście zatrzymał się po nas i tak się składało, że jechał do Ushuaia. Miał zamiar prowadzić cała noc więc dla nas rewelacja, wrzuciliśmy plecaki na przyczepę i wygodnie rozmościliśmy się w ciepłej kabinie. Granicę przekroczyliśmy sprawnie, potem prom przez Cieśninę Magellana, kolacja w Chilijskiej knajpie, gdzie nasz kierowca wypił ponad pół butelki wina, a potem niestety nastąpił koniec asfaltu. Kierowca szybko stwierdził, że musi się przespać ze dwie godziny i dopiero wtedy pojedziemy dalej. Skoro tylko dwie godziny to uznaliśmy, że nie warto iść po śpiwory i zdrzemniemy się na rozłożonych siedzeniach pod kurtkami. Po dwóch godzinach obudziło nas zimno ale nasz kierowca tylko smacznie przewracał się z boku na bok i tak jego dwie godziny przeciągnęły się do pięciu, kiedy to stwierdziliśmy, że koniec tego dobrego i zarządziliśmy pobudkę. Obowiązkowo wypiliśmy mate i znowu ruszyliśmy w drogę. O 10 byliśmy już w Rio Grande, gdzie kierowca miał formalności do załatwienia, więc się rozstaliśmy. Zjedliśmy śniadanko i znowu na drogę. Tym razem szczęście znowu się do nas uśmiechnęło i ekspresowo w dwie godziny dotarliśmy do celu. W Ushuaia uznaliśmy, że po tak ostatnich dniach należy nam się odpoczynek, który urozmaicaliśmy jedynie przerwami na jedzenie :)