Po dwóch relaksujących dniach w Neuquen, przyszła pora ruszyć dalej, trochę ciężko było wyruszyć mając świadomość jaki jeszcze kawał drogi przed nami ale mieliśmy sporo szczęścia ze stopem i w jeden dzień dotarliśmy do Bariloche. Nasze szczęście było tym większe że po drodze wiało tak potężnie że wiatr podrywał nawet małe kamyczki i nimi w nas uderzał, co było mało przyjemne ale długo czekać nie musieliśmy i zatrzymała się dla nas wymarzona super nowa, wygodna i szybka ciężarówka Mercedes (Ja - Monia marzyłam o wreszcie nowej ciężarówce, Arek o szybkim Mercedesie i mieliśmy dwa w jednym:) Kierowca nie tylko nas dowiózł do miasta ale jeszcze odstawił do centrum i pomagał nieść plecak, mamy nadzieje, że go jeszcze spotkamy.
Bariloche od razu skojarzyło nam się z Zakopanem, z tym że to drugie wygląda jak uboga siostra. Tutaj wszystko jest wypasione, drogie hotele, restauracje, sklepy z czekoladą itp. Jak ktoś ma trochę kasy na zbyciu rewelacyjne miejsce dla nas tym razem trochę przesadzone ale i tak zatrzymaliśmy się na dwie noce bo okolica jest przepiękna i jest co oglądać. Parę ładnych godzin łaziliśmy po okolicznych lasach podziwiając jeziora otoczone górami.
Kolejny odcinek pokonaliśmy znowu sprawnie i wylądowaliśmy nad kolejnym pięknym jeziorem Puelo, kilkanaście km za miasteczkiem „backpakersów” El Bolson. Jedyną opcją noclegu nad jeziorem był namiot i nawet dobrze się złożyło bo mieliśmy ochotę na biwakowanie. Jezioro było raczej do oglądania bo woda rześka ale Arek pokazał klasę i się w nim wykąpał, imponując niezmiernie wszystkim okolicznym zmarzluchom :) Noc w namiocie też do najcieplejszych nie należała ale było całkiem nieźle jak się człowiek odpowiednio ocieplił.
Kolejnego dnia po paru krótkich podwózkach zabrała nas chilijska ciężarówka i wiozła aż do nocy. Miało być szybciej ale po drodze trzy razy zatrzymywaliśmy się na różne naprawy (znowu możemy pomarzyć o nowym ciężarówkowym Mercu). Kierowca zaproponował nocleg z nim w kabinie, a że w okolicy był tylko jeden drogi hotel postanowiliśmy spróbować. Nie była to z pewnością najlepiej przespana noc i trochę wstaliśmy połamani ale za to rano mogliśmy razem znowu ruszyć dalej. Tylko że dalej pojechaliśmy już tylko kilkadziesiąt km i Chilijczyk pojechał do Chile a my zostaliśmy na pustkowiu, gdzie wiatr hula w najlepsze a ruch samochodowy jest prawie zerowy. Przykucnęliśmy sobie na plecakach, z książkami dla zabicia czasu i nie mając wyboru czekaliśmy na nasz samochód. Arek właściwie przycupnął i oparł się na kamieniach co miało mieć katastrofalne skutki :) Parę ładnych godzin to trwało, w tym czasie przeszły przez drogę dwie owce, jeden pancernik i przejechały dwa samochody ale jakoś nie kwapiły się do zabierania autostopowiczów. W końcu zostaliśmy uratowani przez kolejnego kierowcę i pojechaliśmy dalej. Po koszmarnej drodze, telepaliśmy się znowu pół dnia i w końcu dotelepaliśmy się do miasteczka, które okazało się dziesięcioma domami, z których dwa to hotele. Zatrzymaliśmy się w jednym z nich za chore pieniądze, ale Arka połamało od siedzenia na kamieniach i nie nadawaliśmy się do noclegu pod namiotem. Rano wychodząc spotkaliśmy na tym kompletnym zadupiu na końcu świata, dwie Polki. Dziewczyny są twardsze od nas, jadą już stopem od ponad roku z Meksyku. Okazało się, że mają już załatwioną podwózkę, aż do El Chalten z robotnikami. Nieco zazdroszcząc pożegnaliśmy się i poszliśmy stać i czekać na coś na tym pustkowiu. Do El Calafate i do wymarzonego lodowca, jeszcze kawał drogi…