Po ostatnich kilku tygodniach w dosyć chłodnym klimacie nagle znaleźliśmy się w tropikach (o czym z reszta od jakiegoś czasu marzyliśmy). Żeby szybciej się zaaklimatyzować wzięliśmy przykład z lokalesów i w pierwszym napotkanym miasteczku kupiliśmy sobie Yerbę i cały potrzebny osprzęt i zaczęliśmy się chłodzić terere czyli Yerbą zalewaną lodowatą wodą. To naprawdę pomaga i teraz wszędzie poruszamy się z naszym czerwonym termosikiem pod pachą:)
Dodatkową atrakcją w Paragwaju okazała się łatwość łapania stopa, miła odmiana po Boliwii. Tak się rozochociliśmy paroma bardzo łatwymi i szybkimi podwózkami, że postanowiliśmy zboczyć z głównych dróg i pojechać do Parku Narodowego Ybycui i tu oczywiście zaczęły się schody, pierwszego dnia przejechaliśmy jakieś 50 km i już chcieliśmy nawet wsiadać do autobusu ale jeden kierowca się obraził bo chcieliśmy jak zwykle negocjować cenę a kolejny (po 2 godzinach) bo za bardzo guzdraliśmy się z bagażami. Mając dosyć obrażalskich kierowców poddaliśmy się i poszliśmy do hotelu. Następny dzień też był niewiele lepszy a w dodatku niedziela to jedyny dzień kiedy nie jeżdżą autobusy do parku więc znowu nocleg w kolejnym miasteczku. W końcu trzeciego dnia dojechaliśmy (w sumie ok 90 km) i na szczęście było warto bo Park okazał się super miejscem z kampingiem w lesie tropikalnym pełnym motyli z rzeką do popływania i ścieżkami do połażenia (choć jak zobaczyliśmy pająki wielkości dłoni to odechciało nam się spacerów :) W ciągu dnia były z nami jeszcze trzy rodzinki ale pod wieczór to wszystko zostało tylko dla nas, gdyby jeszcze nie te komary..