Po cudownym ozdrowieniu Arka ruszyliśmy na zwiedzanie atrakcji turystycznej numer jeden w Ameryce. Droga do Agua Calientes (bazy wypadowej na Machu Picchu) nie dochodzi więc możliwości dotarcia były dwie, bezpośredni pociąg z Cuzco za 36$ od osoby w jedną stronę lub znacznie tańszy sposób kombinowany (jest jeszcze możliwy kilkudniowy trekking za 300$ ale w porze deszczowej to samobójstwo).
Nasza trasa do Aguas Calientes wyglądała następująco (stopem to pewnie z tydzień by potrwało), autobus do Urubamby (3 zł), busik do Ollantaytambo (1,5 zł), kolejne cztery i pół godziny na podłodze wesołego autobusu do Santa Maria (15 zł), sześciosobowa (cztery standardowo i dwie w bagażniku :) taksa (12zł) do Hydroelektrowni. Całość niewiele powyżej 10$. Z Hydroelektrowni pozostał już tylko dziesięciokilometrowy nocny marsz wzdłuż torów do celu. Właściwie całkiem przyjemnie gdyby nie zaczęło padać, na szczęście szliśmy w towarzystwie dwóch Argentyńczyków więc było nam raźniej.
Aguas Calientes jak można było się domyślić, ceny przesadzone i mocno tłoczno, ale nic to, ominąć się nie da. Całą noc padało i gdy wreszcie przestało ruszyliśmy na słynne Machu Picchu, jeszcze wtedy nie odnotowaliśmy faktu, że rzeka Urubamba grzmi jak odrzutowiec, a spienione fale docierają momentami do mostu. Po godzinie wreszcie wdrapaliśmy się do wejścia do słynnego miasta. To co zobaczyliśmy zaparło nam dech w piersiach, to nie same ruiny, co sceneria stanowi o magii tego miejsca. Można by siedzieć tam godzinami i wpatrywać się w okoliczne zielone szczyty, można gdyby nie deszcz skutecznie psujący całą zabawę. Około trzeciej zeszliśmy do miasteczka, wiedząc już z doświadczenia, że zostało nam niewiele czasu do ulewy, która potrwa do rana. Nie zdążyliśmy, a że zostawiliśmy w Cuzco, większość naszych rzeczy, na wieczorną kolację wybraliśmy się ubrani, co tu dużo mówić, nieco dziwnie, jeżeli niekompletnie. Na koniec mieliśmy jeszcze małą scysję z restauratorem, który próbował nas oszukać na napiwku, ale będzie już wiedział, żeby nie wkurzać klientów wchodzących do lokalu w samych kalesonach.
Następnego dnia podsuszeni tylko z grubsza (właściwie bez różnicy bo i tak znowu popadywało) zupełnie nieświadomi postanowiliśmy wrócić do Cuzco. Już dzikie tłumy na głównym placyku powinny nas zastanowić, po drodze spotkani ludzie coś wspominali o wodzie i helikopterze ale dopiero po 15 minutach dowiedzieliśmy się, że tory którymi szliśmy dwa dni wcześniej są zalane. Nie mając zbyt wielkiego wyboru szliśmy dalej spodziewając się że nie będzie łatwo. Gdy po półtorej godzinie dotarliśmy do zalanego miejsca faktycznie miejscami woda sięgała za kolana i tak przez jakieś 500 m. Chcąc nie chcąc zakasaliśmy spodnie i brnąc na bosaka w lodowatej wodzie przeprawiliśmy się na drugą stronę. Gdy dotarliśmy wreszcie do Hydroelektrowni czekała nas kolejna niespodzianka, rzeka zniszczyła drogę w kilku miejscach więc do Santa Teresy kolejny pieszy odcinek, żeby było wesoło musieliśmy omijać zerwane fragmenty wspinając się po zboczach gór, a żeby było jeszcze weselej nie mieliśmy ze sobą wody… Słońce jak na złość zaczęło prażyć niemiłosiernie i trochę tęsknie zaczynaliśmy już spoglądać na brudna wodę w rzece. Na szczęście spotkaliśmy wreszcie samochód, dostaliśmy po jabłku i krotką podwózkę a potem znowu z buta..
Całość zajęła nam 6 godzin i wykończyła nas kompletnie ale dotarliśmy do celu. Jedząc kanapki z awokado i opijając się przepyszną wodą z radością doczekaliśmy się bezpośredniego busika do Cuzco bo mieliśmy już na ten dzień dość kombinowania. Okazało się że i tak jesteśmy niezłymi farciarzami, oglądając miasto Inków ostatniego dnia przed wielką powodzią. Wielu ludzi (w tym reszta naszego busika) musiała wrócić z kwitkiem do Cuzco dowiedziawszy się ze wyprawa na Machu Pichcu jest na razie niemożliwa (ani pociągiem ani autobusami).
My jedziemy dalej. Do Boliwii.