Zawsze mamy problem gdy ludzie pytają, który kraj podobał nam się najbardziej, było kilka bardzo fajnych miejsc i trudno wybrać to jedyne ale chyba nie będzie problemu ze wskazaniem najmniej lubianego, Wietnam jest niekwestionowanym faworytem. W żadnym kraju nie widzieliśmy tak ogólnie panującego oszustwa i kanciarstwa. Generalnie Wietnamczycy są przemili, dopóki akceptuje się to, że jawnie Cię naciągają. W momencie gdy próbuje się z tym walczyć (czytaj, płacić zbliżoną do normalności cenę lub być traktowanym po ludzku) pojawia się niespotykane przez nas nigdzie agresja, chamstwo, złośliwość…
Po drodze z Hue znowu zaliczyliśmy wpadkę z moto-taksi, które zamiast zawieść nas na dworzec autobusowy zatrzymały się na przystanku autobusowym po 100 metrach jazdy twierdząc że to tu, „bus station”, „bus stop” co za różnica. Kasy od nas nie dostali za te pół minuty jazdy ale ciśnienie już nam się podniosło. W autobusie oczywiście zapłaciliśmy dwa razy więcej niż Wietnamczycy a to i tak po ostrym targowaniu W końcu dotarliśmy do bardzo turystycznego Hoi An, bardzo ładnego z zabytkowymi budynkami wzdłuż wąskich uliczek, świątyniami, targiem nad rzeką i całkiem miła plaża kilka kilometrów od miasta. Jednym słowem ilość turystów jest uzasadniona, niestety trudno jest spokojnie spacerować urokliwymi uliczkami, każdy usiłuje tu coś sprzedać (pamiątki, ubrania, owoce, słodycze itd), czymś przewieść (riksza, moto-taksi, taksówka, łodka) albo wypożyczyć (rower, motor), do tego masaż i parę jeszcze innych płatnych atrakcji. Człowiek czuje się jak chodzący bankomat. W hotelu pani też była miła tylko do czasu gdy nie odmówiliśmy kupna biletów za ich pośrednictwem.
Żeby dać jednak szanse Wietnamowi postanowiliśmy zmienić trochę plany i wstąpić do podobno mało turystycznego nadmorskiego miasta Qui Nhon. Najpierw musieliśmy wrócić do Da Nang 30 km, kierowca znowu zażądał ceny dwukrotnie wyższej mimo że na autobusie było jak wół napisane 10 tys. Gdy pokazaliśmy tę tabliczkę podrapał się chwile w głowę po czym zaczął pokazywać na nasze plecaki że niby ze względu na bagaż musimy dopłacić, trochę trwała ta przepychanka słowna coraz ale w końcu udało nam się wsiąść i zapłacić tyle co pozostali. Na dworcu w Da Nang znowu przykra niespodzianka, w kasie nie możemy kupić biletów po oficjalnej cenie jak robią to Wietnamczycy, pani odsyła nas do pomagiera kierowcy, z nim musimy się dogadać co do ceny. Oczywiście cena dla nas jest tu trzy razy wyższa niż w kasie, i jak tu zachować spokój. A najgorsze, że negocjacje tu polegają na wrzeszczeniu i wyglądają raczej jak kłótnia niż targowanie się. Na szczęście są też bardzo mili Wietnamczycy i jeden z nich pomógł nam bezinteresownie, dzięki jego pośrednictwu mogliśmy jak ludzie kupić bilety w kasie nie za 200 a za 85 tys. a na koniec opieprzył naszego busowego naciągacza, za to że krzyknął nam cenę z kosmosu. Po drodze kolejna kłótnia bo śmieliśmy przymknąć nawiew klimy nad naszymi głowami, chyba jednak powrócimy do idei pociągu, zwłaszcza że ilość pasażerów w busie szybko wzrosła i na nas dwoje wypadło półtora siedzenia, jak na parę godzin jazdy trochę męczące.
Qui Nhon okazało się rzeczywiście mało turystyczne, ale z kolei przez to wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie. Standardowe zachowanie Wietnamczyków to krzyknięcie „hello” potem coś po wietnamsku i ogólny rechot całego towarzystwa. Znowu to nie jest to czego szukamy i co lubimy, pogodziliśmy się z tym że nam akurat te klimaty nie odpowiadają i Wietnam nam się nie podoba i nie ma co na siłę się do niego przekonywać. Nie zmienia to faktu że spotykamy wielu ludzi zachwyconych Wietnamem, nasze odczucia są jak najbardziej subiektywne i nie chcemy nikogo zniechęcać do tego kraju.
My w każdym razie kupiliśmy bezpośredni pociąg sypialny do Sajgonu a stamtąd czmychamy do Kambodży.