Na wstępie musimy się do czegoś przyznać. Już od Malezji nie jeździmy autostopem. Sami nie wiemy czemu, może zmęczenie, może znudzenie, może upał… W każdym razie pare razy próbowaliśmy i jakoś tego nie czujemy tak jak w Amerykach. Przemieszczamy się czym popadnie tanim pociągiem, autobusem, czymkolwiek, czasem stopem ale raczej dla sportu i z sentymentu…
W Luang Prabang musieliśmy zostać trochę dłużej ze względu na chorobę Moni. Na szczęście wizyta w szpitalu pomogła, kroplówka wzmocniła a antybiotyki zadziałały i po paru dniach mogliśmy ruszać dalej. Pojechaliśmy do stolicy Laosu Vientiane, jak na stolicę wyjątkowo spokojne miasto – raptem 300 tys. mieszkańców. Udało nam się na szczęście znaleźć hotel w trochę mniej turystycznej części z dala od wypasionych knajp z cenami iście europejskimi. Tradycyjnie wsiedliśmy na rowery co by się za dużo nie nachodzić. W jeden dzień udało się załatwić wietnamską wizę i objechać Vientiane więc następnego dnia byliśmy gotowi do dalszej drogi. Podróż do granicy lokalnym autobusem i Sawng Thaew (czyli pickupem z daszkiem i ławkami) zajęła nam cały dzień, a kolejny dzień to przekraczanie granicy i dojazd do większego miasta w Wietnamie Vinh. Od razu uderzyła nas różnica między Laosem a Wietnamem, tam cisza, spokój, małe miasteczka, tutaj mnóstwo ludzi, chyba jeszcze więcej motorów, w których najbardziej niezbędna część to klakson. W mieście, w którym wylądowaliśmy chyba nie często goszczą turyści bo wzbudzaliśmy niezwykle zainteresowanie, co chwila słyszeliśmy „hello”, ludzie do nas machali itp. (jedna babcia nawet wjechała na rowerze w skuter bo się na nas zapatrzyła), na początku nawet miłe potem coraz bardziej męczące. Jedzenie, jak na razie, nie jest takie smaczne i urozmaicone jak w Tajlandii ale za to mają dobre bagietki i dużo ulicznych knajpek gdzie przy mini stolikach na mini krzesełkach można się czegoś napić i przekąsić np. świeże orzeszki ziemne. Te mini meble są generalnie bardzo popularne w Wietnamie, udało nam się ostatnio zjeść zupę nie dość że pałeczkami to jeszcze z kolanami pod brodą:)
Doświadczyliśmy też na własnej skórze ze bycie turystą w Wietnamie nie zawsze jest lekkie, najpierw podjechaliśmy mototaksi i kierowcy udawali że zapomnieli wydać nam resztę, a na dworcu okazało się, że musimy zapłacić podwójną cenę ze względu na plecaki a negocjacje były na tyle hałaśliwe i nerwowe, że w końcu odwróciliśmy się na pięcie i poczłapaliśmy na dworzec kolejowy. Kilka godzin w pociągu i dotelepaliśmy się do Hue, tu rowerki, zwiedzanie starego miasta i znowu ruszamy na południe. Te rowerki to frajda sama w sobie. Jedzie się w peletonie stu rowerów, stu skuterów i dwóch samochodów, przy czym każdy tak jak mu się żywne podoba – żadnych zasad, do tego wszyscy chcą zaznaczyć swoją obecność klaksonem. Chaos i dobra zabawa :)
Upał i duża wilgotność trochę nas męczą wiec jak możemy w okolicach południa chronimy się w jakimś miłym klimatyzowanym pomieszczeniu albo chociaż w cieniu nad rzeką żeby jakoś przetrwać najgorsze parę godzin i naprawdę nie możemy się nadziwić widząc lokalesów w bluzach, czapkach polarach kurtkach itp. A najgorsze, że oni w tych kurtkach wyglądają na mniej przegrzanych niż my w koszulkach, czasami czujemy się jakby to z nami było coś nie tak ale tu jest naprawdę gorąco..