Po Sukhotai w Tajlandii został nam już tylko jeden punkt programu, a mianowicie zachwalane i polecane przez wszystkich miasto Chiang Mai. Miejsce okazało się faktycznie całkiem ładne, zwłaszcza wąskie uliczki po których szaleliśmy na rowerkach (wypożyczenie na cały dzień kosztowało 1$ od roweru) ale niestety tłumy turystów, mimo że po sezonie, trochę nas zniechęciły. Agencje turystyczne, hostele czy knajpy z europejskim jedzeniem wypełniają każdy zakątek starego miasta. Posiedzieliśmy dwa dni i stwierdziliśmy, że to nie dla nas. Z tego wszystkiego nie zrobiliśmy nawet zakupów na słynnym niedzielnym targu, który odbywa się na kilku ulicach zamkniętych tego dnia dla ruchu. Przeszliśmy się kawałek i tak nas wykończyło przedzieranie się przez tłumy, że do wieczora musieliśmy dochodzić do siebie :)
Z Chiang Mai ruszyliśmy na granicę z Laosem i wymieniliśmy niewykorzystane Bahty co dało nam prawie 2 miliony Kipów, musieliśmy się nieźle gimnastykować żeby poupychać gdzieś tyle kasy.:) I mimo, że słyszeliśmy nienajlepsze opinie, postanowiliśmy popłynąć łajbą po Mekongu do Luang Prabang. Rzeczywiście nie tego się spodziewaliśmy, jeszcze w przewodniku z 2002 roku, łodzie opisane były jako głównie towarowe z niewielką ilością miejsca dla podróżnych. Teraz łodzie upchane są po brzegi turystami, ani jednego lokalesa. My na szczęście byliśmy wcześniej i załapaliśmy się na miękkie rozkładane fotele, ale zdecydowana większość siedziała na twardych drewnianych ławkach, podłodze czy plastikowych krzesłach i tak przez dwa dni.. Widoki też raczej nic szczególnego wiec właściwie większość drogi upłynęła nam na czytaniu książek.
Luang Prabnang to kolejne turystyczne miasto ale jest po sezonie, więc udało nam się stargować cenę pokoju z 27 $ do 9$, i to pokoju nie byle jakiego, z łazienką, klimką, lodóweczką i ładnym wystrojem, jednym słowem wypas:) Nie przywykliśmy do takiego standardu...
Jakiś czas temu dostaliśmy cynk od Gosi z Lublina (którą serdecznie pozdrawiamy), że można tutaj pojeździć na słoniach, o czym od jakiegoś czasu marzyliśmy, poszliśmy do agencji i nasze marzenie udało się zrealizować. Pojechaliśmy na dwa dni do obozowiska słoniowego, gdzie na początku jechaliśmy ostrożnie na ławce na grzbiecie słonia ale później siedzieliśmy już na karku z trenerem (Mahoutem) z tyłu albo i bez, kąpaliśmy nasze słonie w rzece i po jakimś czuliśmy się już całkiem pewnie i bezpiecznie. Słonie nas urzekły, silne a jednocześnie spokojne, pomagały nam się wdrapywać przyklekując nisko, a w kąpieli co bardziej figlarne oblewały się wodą razem z pasażerem oczywiście. Niektóre tak bardzo lubiły komendę „bun-bun” czyli polej wodą, że po minucie wszyscy dookoła byli kompletnie mokrzy. Drugiego dnia jeszcze trochę pojeździliśmy, znowu bun-bun a potem niestety trzeba było pożegnać się z naszymi słonicami.