Ostatnie dni czekania tradycyjnie leniwe. W ramach rozrywki na jeden dzień wybraliśmy się do Ayuthaya, gdzie wypożyczyliśmy skuterek, którym zjeździliśmy nie tylko ruiny ale też pół miasta, w końcu zatankowaliśmy za całe 2$:) Ale ostatniego dnia już nawet nie próbowaliśmy się wysilać i spędziliśmy go w naszym ulubionym parku Lumphini z kocykiem i książkami. Trzeba przyznać, że przy takim upale Tajowie są wyjątkowo aktywni: biegają, ćwiczą aerobik, yogę, grają w jakieś dziwne gry zespołowe ale na szczęście są też tacy jak my wylegujący się na trawie. Okolice parku jak i spora część miasta były akurat zajęte przez Czerwone Koszule, czyli ludzi protestujących przeciwko obecnemu rządowi i domagających się nowych wyborów. Kilka tygodni wcześniej w starciach z policja zginęło ponad 20 osób ale w czasie gdy my tam byliśmy było raczej spokojnie, choć na każdej ulicy można było spotkać żołnierzy. Poszliśmy nawet do miasteczka protestujących, gdzie na całego odchodzi sprzedaż koszulek, pamiątek, proc, zaostrzonych bambusów (do walki z policją) i ulicznego jedzenia. Niestety w tłumie nie znaleźliśmy naszego ulubionego stoiska z Pad Thai, które jeszcze rok temu było w tym miejscu, za to pooglądaliśmy czerwone miasteczko od środka.
Po odebraniu indyjskich wiz ruszyliśmy pełni zapału na północ. Tylko niestety jakoś nam ostatnio zmalał zapał do jeżdżenia stopem (tłumaczymy sobie że to przez ten upał), więc wsiedliśmy w pociąg i dojechaliśmy do Lopburi. W kilka godzin obejrzeliśmy tutejsze ruiny i stada małpek kręcące się po cały mieście i pojechaliśmy dalej do Sukhotai. Tym razem do zwiedzania ruin wypożyczyliśmy rowery a 12 km do miasta udało nam się nawet podjechać stopem jak za starych dobrych czasów. Nawet nas to zachęciło żeby znowu powrócić do autostopu ale rano pociąg znowu okazał się bardziej kuszący, nie dość że wygodny (z reguły) to jeszcze te ceny:)