A my nadal w Malezji. Po KL przenieśliśmy się na wschodnie wybrzeże i wylądowaliśmy w cudnym nadmorskim miasteczku z bardzo leniwą atmosferą. Znaleźliśmy chatkę za ok. 19 zl i zaszyliśmy się na parę dni z naszą nową dostawą książek. Gdyby nie wyrzuty sumienia, że pora wreszcie ruszyć na podbój Azji pewnie nadal byśmy tam siedzieli. Na plaży gdzie woda ma 30 stopni albo na werandzie w ulubionym fotelu zajadając kokosa :) Jednak sumienie w końcu nas ruszyło, wymeldowaliśmy się z chatki i poszliśmy łapać stopa. Wyjątkowo szybko przejechaliśmy 300 km do Kota Bharu pod tajska granicę choć czasami nie było łatwo. Nie wszyscy Malajowie znają pojęcie autostopu i sporo ludzi chciało nas podwieźć na dworzec, przystanek, do hotelu albo zatrzymywali się zapytać czy potrzebujemy pomocy. Raz zatrzymały się dwie kobiety ale widząc, że bierzemy plecaki bez namysłu ruszyły nam sprzed nosa, bo chyba dopiero wtedy zrozumiały o co nam chodzi :) Ale dojechaliśmy szybko, wygodnymi klimatyzowanymi furami zostaliśmy zaproszeni na obiad, więc powodów do narzekania brak.
Dopiero tutaj trochę się zagmatwało, bo na tym przejściu granicznym nie można dostać wizy „on arrival” a ambasada tajska z powodu święta zamknięta do niedzieli, jednym słowem zostaliśmy uwięzieni w średnio atrakcyjnym mieście na cztery dni. Możemy też szukać innego przejścia, ale dostaniemy tylko 15 dni więc czekamy na ambasadę (wtedy 30).
Na szczęście mamy wciąż książki, hotel z wifi (23zl), można podjechać na plaże a ostatnio urządziliśmy sobie zakupy bo nasza garderoba powoli wymaga wymiany.
Największą atrakcją tego miejsca jest nocny targ z jedzeniem, zatrzęsienie różnorakich stoisk i wygłodniałych klientów. Oczywiście też wybraliśmy się na konsumpcję ale po zobaczeniu okolicznych szczurów oraz much oblepiających wyłożone frykasy zdecydowaliśmy się tylko na bananowego naleśnika robionego na naszych oczach i serwowanego jak większość potraw na gazecie :)