Niestety kolejne dni były autostopowo równie kiepskie jak i pierwszy. Słyszeliśmy, że Argentyna jest stworzona do ‘haciendo dedo’ (robienia dedo czyli jeżdżenia autostopem), więc pełni zapału umówiliśmy się z naszym hostem z CouchSurfing, że w dwa dni będziemy u niego w Rosario. Przeprawa zajęła nam dni pięć, a każda okazja okupiona była kilkoma godzinami oczekiwania. Sfrustrowani i rozczarowani wymęczyliśmy w końcu ostatnie kilometry i stanęliśmy w mieście Rosario.
I tutaj polubiliśmy Argentynę. Rosario to miasto, które podobało nam się najbardziej z całej podróży, właściwie sami nie wiemy czemu, po prostu ma to coś. Parki, luźna atmosfera, wielka rzeka Parana, w której można pływać (jedna z większych na świecie, druga co do długości po Amazonce w Am. Południowej), a dodatkowo pobyt tutaj umilił nam nasz gospodarz Fernando, który zapewniał nam atrakcję za atrakcją. Największą porażką okazało się, to, że Fernando oczekując nas w niedzielę (dotarliśmy dopiero w środę) szykował dwa dodatkowe dbilety na mecz Newell’s Old Boys z Banfield (a więc aktualny wicemistrz z mistrzem Argentyny). Niestety nic o niespodziance nie powiedział. Fuck! (To powiedział Arek).Gdybyśmy wiedzieli, nie pieprzylibyśmy się z autostopem tylko wsiedli w pierwszy autobus… Cóż, marzenie Arka o obejrzeniu na żywo meczu w Argentynie trzeba będzie na trochę odłożyć.
Nie udało się z piłką nożną, więc Fernando pokazał nam drugi co do popularności sport narodowy, a mianowicie ‘asado’, czyli grillowanie. Polskie grille to zupełna amatorka, tutaj to cała sztuka. Palenisko, tudzież grill to nie rozpadający się badziew na kółkach, ale całe oddzielne pomieszczenie. Mięsko z tutejszych krówek (oczywiście pasionych tylko na świeżej trawie), jest na tyle dobre, że wystarczy potraktować je solą i pieprzem i odpowiednio przypiec. Fernando strasznie chciał nas nakarmić różnymi rodzajami mięsa, ale gdy zaczął w sklepie pakować do reklamówki małe móżdżki powiedzieliśmy basta. Węgiel najpierw nagrzewa się do białości w odpowiednim naczynku (beczce, kociołku?) i dopiero wtedy drobi na małe kawałki i (nie za dużo) kładzie pod grillem. Podobno różne rodzaje mięsa wymagają różnej ilości węgla, więc nasz gospodarz pieczołowicie układał każdy węgielek. Efektem tych trzygodzinnych zabiegów, było najlepsze mięcho jakie w życiu jedliśmy, ale zostajemy tutaj jeszcze miesiąc, więc wszystko przed nami.
Upał doskwiera, więc chłodziliśmy się w rzece, jedliśmy przepyszne lody i pływaliśmy kajakami, tak, jednak Argentyna nam się podoba :)
Następny odcinek z boskiego Buenos.