Dotarliśmy wreszcie na półkulę południową. Autostop idzie nam tu tak dobrze, że po drodze do Quito zapomnieliśmy, że przekraczamy równik więc wróciliśmy później by zrobić pamiątkowe zdjęcie :) Mocno turystycznie, ale jak trzeba to trzeba…
Quito cieszy się niesławą niebezpiecznego miasta i właściwie mimo, że raczej nie należymy do przewrażliwionych na tym punkcie, momentami czuliśmy się niezbyt komfortowo. Co więcej właśnie tutaj przydarzył nam się pierwszy kryminalny incydent, a mianowicie kieszonkowiec zwędził Moni małą saszetkę z paroma lekami. Cóż dobrze, że nie portfel. O jego kunszcie (kieszonkowca) świadczył fakt, że bileterka w metrobusie przestrzegała nas byśmy uważali na swoje rzeczy więc kurczowo trzymaliśmy torby przy sobie…
W Quito spędziliśmy noc sylwestrową. Początkowo byliśmy nieco zawiedzeni, ulice były raczej puste, gdzieniegdzie tylko podpite grupki czekające na północ. Ciekawie zrobiło się przed dwunastą gdy wszyscy zaczęli wychodzić z domów i podpalać na ulicy stworzone przez siebie kukły, a później co popadnie w zależności od fantazji imprezowiczów (waściwie co bardziej niecierpliwi podpalali już po południu). Gdy już podpalono wszystko co się dało, zaczynały się tańce i swawole. Tworzyło to niesamowity widok, ogniska na środku ulicy, zgromadzeni ludzie, przebierańcy, sztuczne ognie, generalnie wesoło.