Święta spędziliśmy w uroczym miasteczku Popayan. Kolacja wigilijna nie składała się z dwunastu potraw, tylko z „Chile con carne” , a więc mięsa w sosie fasolowo-paprykowym, naczosów oraz chleba kukurydzianego. Mimo wszystko było smacznie. Międzynarodowa (do kolacji zasiedli przedstawiciele Kolumbi, Brazylii, Anglii, Szkocji, Francji, Niemiec, Chin, USA, Hiszpanii, Włoch no i oczywiście Polski) biesiada trwała do późna w nocy, a najtwardsi zgodnie z panującym tutaj zwyczajem wybrali się na nocny rajd po barach i klubach. W pierwszy dzień świąt powtórka w Meksykańskiej knajpie, tak więc bez obaw, w święta głodni i samotni nie byliśmy.
Święta się skończyły, a my czuliśmy coraz większą ochotę (i potrzebę) dotarcia wreszcie do Ekwadoru, tym bardziej, że coraz częściej zaczynało padać. Rano ruszyliśmy łapać stopa na niesławnej drodze z Popayan – Pasto – Ipiales. Ledwo wyszliśmy na drogę, zaczęło padać. Arek zgubił podeszwy od swoich wysłużonych butów gdzieś w Panamie, więc wyjątkowo ciężko znosił wilgoć (zakupimy nowe w Ekwadorze, chociaż Arek nie za bardzo chce się rozstać ze swoimi dziurawymi starociami). Na szczęście po godzinie (całkiem nieźle jak na Kolumbię) podjechaliśmy do następnego miasteczka, później jeszcze dalej i czuliśmy, że szczęście zaczęło znowu nam sprzyjać. Niestety to było na tyle, z jazdy okazją, po kolejnych czterech godzinach siedzenia przy drodze zatrzymaliśmy autobus i pojechaliśmy do przygranicznego Ipiales.
Po Kolumbii czujemy mały niesmak, niestety połowę kraju przejechaliśmy autobusami. Bardzo tego nie lubimy i mamy nadzieję, że w Ekwadorze będzie lepiej…
Jeżeli ktoś wybiera się na granicę Ekwadorsko-Kolumbijską w Ipiales, koniecznie musi zobaczyć Sanctuario de Los Lajas. I apelujemy, nie jedźcie tam taksówką, lepiej lokalnym autobusem, który wysadzi Was w połowie drogi i wróci do miasta. Spacer i widoki po drodze do sanktuarium – bezcenne.
W końcu przekroczyliśmy granicę, znowu padało, tylko tym razem nie staliśmy przemoczeni na stacji benzynowej, tylko zajadaliśmy nasz pierwszy ekwadorski obiadek i oglądaliśmy mecz w oczekiwaniu, aż przestanie padać. Gdy przestało, wyszliśmy na drogę i bach! Po pięciu minutach, jechaliśmy luksusowym fordem prosto tam gdzie chcieliśmy. Kierowca był miłośnikiem Michaela Jacksona więc dodatkową atrakcją była możliwość oglądania relacji z koncertów króla pop na małym telewizorku :). Jeszcze wiele Ekwadoru nie widzieliśmy ale już jesteśmy podekscytowani i zachwyceni, piękna przyroda, mili ludzie (choć podobno nie aż tak mili jak w Kolumbii) no i te ceny: 7-10$ za nocleg, 2$ za obiad, teraz to sobie poużywamy:)