Powoli, powoli przemieszczamy sie w strone Caracas. Wlasciwie to juz dawno moglibysmy byc w stolicy, ale nie spieszymy sie i zwiedzamy karaibskie wybrzeze.
Najpierw Tucacas, wyjatkowo brzydkie miasto bedace baza wypadowa do przepieknych wysepek nalezacych do parku narodowego Marrocoy. Wyladowalismy na jednej z nich, rozbilismy namiot i milo spedzalismy czas, az z niedzieli na poniedzialek zorientowalismy sie, ze zostalismy na wysepce sami :) Znikneli wszyscy wczasowicze, sprzedawcy lokalnych smakolykow i badziewia. Tylko my, plaza i wyspa. Nawet zaczelismy sie obawiac, czy facet, ktory mial po nas przyplynac w poniedzialek rano na pewno sie pojawi. Jezeli nie (a zaplacilismy z gory), to musielibysmy chyba czekac do kolejnego weekendu zywiac sie okolicznymi kokosami :) Na szczescie przyplynal :)
Nastepnie kolejne nieciekawe miasto Maracay i przprawa przez gory do nadmorskiej wioski Puerto Columbia. Trasa za Maracay okazala sie wyjatkowo malownicza. Najpierw stroma wspinaczka w gore by nastepnie zjechac porosto nad morze. Szkoda tylko, ze prawie nikt nia nie jezdzil... Ale jak zwykle cierpliwosc poplicila i w koncu dotarlismy do celu. Wyladowalismy w milym hosteliku, w ktorym spotkalismy starych wyjadaczy, przy ktorych nasze podroze wygladaja nieco blado. Niektorzy podrozuja kilka lat i konca nie widac :) Zobaczymy jak bedzie z naszym powrotem do rzeczywistosci...
Autostop w wenezueli bywa bardzo himeryczny, czasami dziala idealnie, czasami tragicznie. Ale dziala. Poprostu musimy zapomniec o starych dobrych czasach z Ameryki Srodkowej, ktore troche nas rozpuscily i zwyczajnie uzbroic sie w cierpliwosc :)
P.S. Zdjecia dorzucimy w najblizszym mozliwym czasie, niestety komputer (i port USB) zamkniety jest na cztery spusty w komodzie.