Odpoczęliśmy solidnie w Kathmandu, narobiliśmy plecak kanapek z serem Yaka i ruszyliśmy do Pokhary. Tu podobnie jak w Kathmandu nie ma problemu ani ze znalezieniem sensownego hotelu, ani knajpy do obejrzenia meczu czy dobrej pizzeri. Jednak tym razem zamiast siedzieć na tyłkach postanowiliśmy trochę pochodzić po okolicznych górkach. Na dłuższy trekking nie zdecydowaliśmy się ze względu na pogodę, nawet jak nie padało to niebo zasnute było chmurami i nie można było podziwiać ośnieżonych szczytów, a jak już padało to tak konkretnie, że człowiek w kilka minut przemoczony był do suchej nitki.
Ale na jednodniowe wycieczki jak najbardziej można się było wybrać, choć nasza pierwsza wyprawa okazała się trudniejsza niż myśleliśmy. Idąc przez upalny duszny las, zlani potem zboczyliśmy ze szlaku i po dodatkowej godzinie błądzenia po krzakach i odczepiania pijawek gotowi byliśmy zawrócić. Na szczęście odnaleźliśmy się i doszliśmy do celu czyli „Word Peace Pagody” na szczycie wzgórza ale zasapani, brudni i zmęczeni, a myśleliśmy że to będzie taki miły spacerek:)
Kolejnego dnia pieszo wybraliśmy się na jeszcze dłuższy spacer do wioski Sarangkot, położonej sporo wyżej niż Pokara więc znowu napociliśmy się wchodząc pod górę. W jednej z mijanych wiosek zrobiliśmy dłuższy postój na uzupełnienie płynów i dowiedzieliśmy się że za dziesięć minut będzie jechał autobus do Sarangkot, a że już trochę opadliśmy z sił nie mieliśmy nic przeciwko podjechaniu ostatniego odcinka. Autobus oczywiście wypchany do granic więc Arek dołączył do grupki na dachu, skąd mógł podziwiać całą dolinę pod nami choć mocno go tam wybujało i wytrzęsło. Na szczycie zbyt długo nie zabawiliśmy, bo zaczęły nadciągać ciemne chmury skutecznie przepędzając nas na dół. Tym razem wybraliśmy stromą kamienną ścieżkę w dół, żeby było szybciej i ciekawiej. Niestety pod koniec zbiegania Monia naciągnęła ścięgno Achillesa i nie było mowy o dalszym schodzeniu. W końcu trochę skacząc na jednej nodze trochę na barana udało nam się dotrzeć do jakiejś szkoły zanim na dobre się rozpadało. Stąd od biedy dało się jechać samochodem więc nauczyciel ze szkoły zamówił nam taksówkę. O dziwo po dłuższym odpoczynku noga uległa cudownemu uleczeniu i już o własnych silach mogłam dojść z taksówki do pokoju. Niby już nic nie bolało ale postanowiliśmy na razie nie nadwyrężać ścięgna i odpuścić sobie kolejne spacery po górach, choć Arek do tej pory uważa że cała akcja była zaplanowana i służyła przejechaniu się na barana i taksówką :)