Z Uyuni próbujemy dostać się do Potosi, podobno najwyżej położonego miasta na świecie (4000m n.p.m.). Miasta dzieli 200 km ale autobus jedzie siedem godzin. Próbujemy na stopa. Początek jest obiecujący, ledwo stanęliśmy przy drodze zatrzymał się dla nas pick-up. Wprawdzie tylko niecałe dwadzieścia kilometrów, ale zawsze coś. Lądujemy w maleńkiej wioseczce, po której przekroczeniu zostajemy sami na niezłym pustkowiu. Czekamy w malowniczej scenerii około dwóch godzin, w czasie których przejechały trzy samochody. Kolejna okazja znowu tylko dwadzieścia kilometrów. Tym razem stajemy w jeszcze większej dziurze, jeden mały budyneczek, który jest czyimś domem i sklepikiem i duża budowa obok (nie mamy pojęcia co tu się może budować). Masakra, przez następne pięć godzin, przejechały może cztery samochody. Tutaj kursują tylko wywrotki z okolicznej budowy. W tę i z powrotem. Straszny upał, przykrywamy się wszystkim co się da bo na tej wysokości słońce potrafi być zdradliwe. Marzymy o autobusie (olać autostop), ale nic nie przyjeżdża, w sklepiku dowiadujemy się, że następny będzie w nocy (jest druga po południu). W końcu przed szóstą litują się nad nami robotnicy z budowy i proponują podwiezienie pracowniczym autobusem do pobliskiego „pueblito” Tikatika. I w ten sposób poszerzyliśmy naszą listę dziwnych pojazdów o pracowniczy autobus pełen przyjaznych robotników. Dowiadujemy się, że w miasteczku (raczej wiosce) o ósmej ma być autobus do Potosi. Uff. Jemy kolacje i czekamy cierpliwie, o ósmej trzydzieści rzeczywiście zjawia się mały, ciasny autobusik. Do Potosi mamy jakieś sto dwadzieścia kilometrów. Wsiadając nie wiedzieliśmy, że zajmą nam one ponad sześć godzin. Przed dwunastą łapiemy pierwszą gumę, kierowca zmienia koło. Po dwunastej łapiemy kolejną :) Tym razem nie ma zapasowego, więc kierowca z pomagierem w trakcie burzy z latarkami, łatają czym się da. Zdejmują oponę siekierkami (z okna wyglądało to jakby ją rąbali), coś tam rzeźbią, zakładają z powrotem i w drogę. Docieramy do Potosi o trzeciej rano, z Uyuni ruszyliśmy o ósmej rano.
Potosi to przede wszystkim górnicze miasto. W czasach kolonialnych, Hiszpania, swoje bogactwo zawdzięczała między innymi tutejszemu srebru. Mordercze warunki pracy kosztowały miliony istnień zarówno Indian jak i niewolników z Afryki. Kopalnie nadal działają, co więcej są turystycznym gwoździem programu wycieczek do Potosi.. Mimo rozterek, zdecydowaliśmy się odwiedzić kopalnie. Pożuliśmy kokę, poszwędaliśmy się po kopalni, daliśmy prezenty górnikom i tyle.
Z Potosi udaliśmy się (tym razem od razu autobusem) do Sucre, konstytucyjnej stolicy Boliwii (de facto z siedzibą rządu jest La Paz). To piękne kolonialne miasto, ale niestety nie mamy zdjęć bo zastał nas tutaj karnawał. Mamy trochę zdjęć zabawy z Potosi, ale tam to była niewinna igraszka. W Sucre nieświadomi znaleźliśmy się w centrum szaleńczego pandemonium. Wygląda to następująco. Środkiem ulic idą parady (składająca się z roztańczonego, mokrego tłumu i orkiestry dętej grającej skoczne melodie). Jest ich wiele, czasami się spotykają, mijają ze sobą, walczą. Przechodnie zaś oblewają uczestników parady i siebie nawzajem wodą na wszelkie możliwe sposoby. Najpopularniejsze (i nasze ulubione) są baloniki napełnione wodą, sprzedawane, przez babcie, na każdym rogu (5gr za sztukę), oprócz tego wszelkie możliwe plastikowe karabiny na wodę, spreje z pianą itp. Najniebezpieczniejsze są bramy kamienic i otwarte sklepy. Człowiek szuka tam schronienia, gdy nagle stateczna, niewinnie wyglądająca sklepikarka wylewa za kołnierz wiadro lub miskę wody. Szkoda, że nie mamy zdjęć, ale aparat mógłby tego nie zdzierżyć. Na początku jeszcze udawało nam się być w miarę suchym, ale gdy już się zmoczy chociaż trochę, wszyscy uznają, że jest się włączonym do zabawy i można sobie poużywać na tobie do woli. Najgorzej mają dziewczyny, ale nikt nie jest oszczędzany. Nasz Lany Poniedziałek to naprawdę niewinna zabawa.
Po Sucre ruszamy do Tarabuco skąd jedziemy przez nieco dzikie pustkowia Gran Chaco do Paragwaju. Może być ciekawie, ale kiepsko z internetem, więc możemy się przez jakiś czas nie odzywać.