W końcu dotarliśmy do stolicy Peru Limy. Po dwunastu godzinach w tirze udaliśmy się prosto do hotelu gdzie z miejsca padliśmy. Rano dowiedzieliśmy się (niezastąpiony McDonald ze swoim darmowym wi-fi), że przyjmie nas u siebie Marco, u którego spędziliśmy dwie kolejne noce. Marco okazał się świetnym przewodnikiem, pokazał nam pare ciekawych miejsce, do których z pewnością byśmy nie dotarli sami. Przede wszystkim spróbowaliśmy lokalnego przysmaku numer jeden, Ceviche, czyli surowa ryba w soku z limonki. Mieszkańcy Limy są prawdziwymi, ortodoksami jeżeli chodzi o ceviche, Marco wyjaśnił nam, że złowiona rano ryba wieczorem jest już nieświeża, stąd cevicherie (knajpy podające ceviche) zamykane są wczesnym popołudniem. Spróbowaliśmy, żyjemy, całkiem dobre, ale tylko na początku, później smak staje się nieco monotonny i mdły. W Limie było miło, ale Marco to zatwardziały piechur i obawiamy się, że moglibyśmy nie wytrzymać dłużej jego tępa.
Udaliśmy, się więc na południe, nie byliśmy pewni gdzie chcemy jechać, więc zdaliśmy się na los. Na Panamericanie wbrew obiegowej opinii, że w Peru autostop nie działa, jeździ się całkiem łatwo, raz nawet zostaliśmy podwiezieni mimo kompletnego braku starań z naszej strony (po prostu szliśmy z plecakami). Wylądowaliśmy w Huacachina, turystycznej oazie otoczonej wysokimi piaszczystymi wydmami. Mocno tu drogo, więc po jednym dniu się zmyliśmy, ale mieliśmy okazję spróbować jazdy na sandboardzie. Zabawa naprawdę przednia, jeździ się łatwo, a upadki są miękkie, bezbolesne i przyjemne. Minusem jest brak wyciągów, tak więc pół godziny koszmarnego wchodzenia i cztery minuty zabawy. Gdy udało nam się wreszcie domyć z wszędobylskiego piasku wyszliśmy na drogę i po niedługim oczekiwaniu jechaliśmy, jakże by inaczej, ciężarówką do Nazca, turystycznego miejsca numer dwa (po Machu Picchu) w Peru. Nazca to nieciekawa mieścinka słynna z tajemniczych linii, wzorów i figur wytyczonych wieki temu niewiadomo przez kogo i dlaczego. Teorii jest wiele od zaszytych w nich matematycznych wzorów, religijnych symboli czy ogromnych ścieżek do biegania :). Naszą ulubioną jest teoria, iż są to pasy startowe pojazdów kosmicznych, zwłaszcza wzór małpki z fikuśnym ogonem. Mają fantazję te ufoludki. Każdy ma swoją teorię, ale nie zmienia to faktu, że na ogromnym obszarze ktoś bardzo dawno temu, natrudził się, żeby usunąć wierzchnią warstwę ziemi i kamieni, tak by powstały ogromne symbole i figury widziane tylko z lotu ptaka. Testowaliśmy i rzeczywiście z ziemi kompletnie nic nie widać. Mimo sporego uszczerbku na portfelu (80$ za dwie osoby, a więc nasz czterodniowy budżet), szarpnęliśmy się na półgodzinny lot. Warto było…