W Ekwadorze stopem jeździ się wyśmienicie. Do Banos dojechaliśmy jednym autem, na które czekaliśmy pięć minut. Całą drogę spędziliśmy na pace pick-upa zajadając najdziwniejszy owoc z jakim do tej pory mieliśmy okazję się spotkać, z wyglądu wielki groszek wypełniony ziarnami otoczonymi słodkim miąższem przypominającym konsystencją watę cukrową (i smakiem właściwie też).
Banos to miasto z chyba największą liczbą hoteli, hosteli, gospód i innych miejsc noclegowych na osobę na świecie. Każda ulica ma ich co najmniej z dziesięć, a nie są to długie ulice. My z wielu atrakcji jakie dostarcza miasteczko, wybraliśmy kilka okolicznych prostych gór i tras wycieczkowych oraz i przede wszystkim kąpiele w gorących źródłach. Źródła położone są pod wodospadem górującym nad miejscowością więc mocząc się można podziwiać nie lada widoki. Dodatkową atrakcją są ręcznie robione słodycze z trzciny cukrowej, same słodycze może nic szczególnego ale proces wyrabiania bardzo widowiskowy. W Banos długo zastanawialiśmy się nad zainwestowaniem w wypad do dżungli, ale po przestudiowaniu ofert zrezygnowaliśmy, jakoś mamy awersję do zorganizowanych wycieczek, może w Boliwii będą ciekawsze możliwości...
Po Banos wybraliśmy się do Cuenca. Tym razem potrzebowaliśmy aż dziewięciu podwózek i w ten sposób przekroczyliśmy liczbę dwustu złapanych autostopów. Cuenca to bardzo urokliwe miasto, chociaż nie zabawimy pewnie tu zbyt długo, zaczyna gonić nas czas, chcielibyśmy zobaczyć jeszcze nie tylko Peru i Boliwię, ale także trochę Paragwaju i okolice Buenos Aires.. Kurcze rok to raczej odpowiedni czas na jeden kontynent niż podróż dookoła świata.