O polnocy wyladowalismy w Kartagenie (swoja droga lecialem po raz pierwszy smiglowym samolotem od czasow wyprawy do Bulgarii z rodzicami w latach osiemdziesiatych - Arek). Od razu uderzyla nas panujaca tu duchota, kurcze tutaj bedzie goraco.
I rzeczywiscie upal jest niemozliwy, za to miasto... Uroda starego miasta przekroczyla nasze oczekiwania. Mozna godzinami krecic sie po waskich uliczkach i napawac widokiem kolonialnych werand i bakonow bujnie porosnietych kwiatami. Cale stare miasto otoczone jest ichniejszym Barbakanem oraz zeby bylo weselej, z dwoch stron Morzem Karaibskim oraz kanalami odzielajacymi od reszty miasta.
Tradycyjnie juz, nasluchalismy sie od Panamczykow jak Kolumbia jest niebezpieczna i generalnie lepiej tu nie jechac (Kanadyjczycy mowili tak o stanach, Amerykanie Meksyku, Meksykanie o Gwatemali itd.). Rzeczywistosc okazala sie, jak zwykle, inna. Czujemy sie tu swietnie i wlasciwie z ociaganiem bierzemy sie za pakowanie gratow, powoli (z naciskiem na powoli) trzeba bedzie sie zbierac w strone Wenezueli.
I tutaj pojawil sie problem :) W Wenezueli, konkretnie w Caracas chcemy spotkac sie z Marzanna, ale mamy potezna rozterke co dalej... Wiemy juz, ze nie damy rady zobaczyc wszystkiego co chcielismy zobaczyc w Ameryce Poludniowej i w Caracas staniemy przed dylematem:
- kontynuowac podroz na poludnie przez doline Orinoko do Brazylii do Manaus, potem Amazonka do Belem i szalencza jazda na poludnie do Argentyny (odleglosci w Brazyli przypominaja te kanadyjskie) czy
- wracamy do Kolumbii i na poludnie do Ekwadoru, Peru, Chile i Argentyna (moze uda sie zobaczyc troche Boliwii i Paragwaju przy okazji)
Obie trasy sa rownie kuszace i egzotyczne, przez co spedza nam to troche sen z powiek :) W chwili obecnej sklaniamy sie bardziej do opcji drugiej, gdyz nie wyobrazamy sobie odpuszczenie Andow, a Brazylia i Amazonka moga poczekac, ale jak to zwykle bywa do konca nic nie wiadomo...