Troche sie ociagalismy ale w koncu nadszedl czas wyjazdu z Morro de Sao Paulo. Po ponad dwugodzinnej ostrej przeprawie katamaranem (i przyprawiajacej o mdlosci osoby z choroba lokomocyjna jak jedno z nas), wyladowalismy w Salvadorze. Tu od razu pojechalismy na dowrzec autobusowy skad po siedmiu godzinach jazdy, w srodku nocy wysiedlismy w miasteczku Lencois. O dziwo nie mielismy zadnego problemu z szukaniem kwatery o dwunastej w nocy, na ulicach pelno bylo ludzi, w knajpach tlok i chyba nikt w miescie o tej porze jeszcze nie spal.
Nastepnego dnia postanowilismy pozwiedzac okolice na wlasna reke i dziarsko wyruszylismy w kierunki mniej wiecej wskazanym przez dziewczyne z hostelu. Pewnie gdybysmy sami probowali odnalezc sciezke pol dnia krecilibysmy sie w kolko, na szczescie spotkalismy grupe z przewodnikiem i sledzac ja doszlismy do naturalnych basenow, wodospadow i na wzgorze z pieknym widokiem na okolice. Ledwo zywi wrocilsmy do Leoncois i po uzupelnieniu zapasow wody ruszylismy na kolejny szlak ktory mial nas doprowadzic do duzego naturalnego basenu ze zjezdzalnia. Juz ledwo powloczylismy nogami ale rzeczywiscie warto bylo sie wysilic i gdy dotarlismy na miejsce odzyskalismy sily w chlodnej wodzie.
Okazalo sie, ze trafilismy akurat na festiwal Capoeiry, wiec wieczorem po zaliczeniu najlepszej meksykanskiej knajpy od czasow Gwatemali wybralismy sie na pokazy. Bardzo fajnie to wygladalo bo Capoeirze towarzyszyla tradycyjna muzyka i spiew. Calosc w przyjaznej atmosferze i raczej trudno nazwac to sztuka walki bo tylko czasami przez przypadek ktos kogos kopnal w twarz :)
Nastepnego dnia poszlismy na latwizne i wykupilismy caladniowa wycieczke z przewodnikiem. Zostalismy wiec przez caly dzien obwiezieni po roznych atrakcjach, ktorych sami bysmy nie zobaczyli.
Teraz czeka nas calonocna podroz autobusem (troche po tym chodzeniu jestesmy zmeczeni, wiec moze uda sie pospac) i rano zaczynamu zwiedzanie Salvadoru.