Podróż do Darjeeling okazała się łatwiejsza niż kupno biletów, choć tłum na peronie nas przeraził, spokojnie wszyscy się zmieścili bo pociąg wagonów miał ze czterdzieści:) Nie była to może najlepiej przespana noc w naszym życiu ale nie było też bardzo źle, przynajmniej dwunastogodzinna podróż szybko zleciała.
Na miejscu, mimo pory monsunowej zastaliśmy spore tłumy, można sobie wyobrazić co się tu dzieje w szczycie sezonu. Liczyliśmy, że uda nam się zobaczyć choć przez chwilę ośnieżone szczyty, ale nic z tego, mogliśmy co najwyżej pooglądać pocztówki i porównać je z mleczną bielą przed nami.
Darjeeling to jednak przede wszystkim herbata, więc wybraliśmy się na pobliską plantację pooglądać kobiety ręcznie zrywające listki z czubka krzewu. Brzmi to jak hasło z reklamy, ale naprawdę tutaj wykorzystują tylko trzy górne listki, co potem osobiście widzieliśmy w przetwórni. Zostaliśmy też zaproszeni na pogadankę o herbacie, a kobita miała tak gadane, że daliśmy się naciągnąć na degustację (4 zł od filiżanki). Na szczęście herbatka była pyszna więc nie żałowaliśmy wydanych 100 rupii (za co spokojnie czasami jemy obiad). Później poszliśmy zobaczyć jak powstaje to co właśnie wypiliśmy. Świeżo zerwane liście są suszone najpierw zimnym potem gorącym powietrzem, skręcane, fermentowane (albo i nie w przypadku herbaty zielonej i białej), sortowane i ręcznie oczyszczane, choć na 100 % pewni nie jesteśmy bo angielski naszego przewodnika był dla nas niezrozumiały :)
Wybraliśmy się też na zakupy na chaotycznym bazarze pełnym wszystkiego, bo w porywie odciążania plecaków pozbyliśmy się niemal wszystkich ciepłych ciuchów, a teraz bardzo by się przydały, zwłaszcza wieczorami. Po drodze zahaczyliśmy o fryzjera, który za 1,60 zł ostrzygł Arka i dorzucił jeszcze masaż głowy na koniec, a potem tyle samo zapłaciliśmy za skrócenie jeansów u krawca :)
Na kolejne dwa dni przenieśliśmy się do niewielkiego Mirik. Gdybyśmy byli tu na jesieni moglibyśmy podziwiać trzecią najwyższą górę świata - Khangchendzonga (8598m), ale o tej porze główne atrakcje to spacer wokół jeziora i przenoszenie się z knajpy do knajpy, a wieczorem jak co dzień mundial - chyba, że akurat wyłączą prąd, co zdarza się wyjątkowo często.